Ziemniaczki zjedzone, pora na deser

5 sierpnia 2023

To, co najlepsze zostawiamy na deser. „Dostaniesz lody, jak zjesz wszystkie ziemniaczki” – ręka do góry, kto nie siedział nad talerzem z pochyloną głową, usiłując upchnąć nieszczęsne pyry w zakamarkach policzków, a przy nieuwadze rodziców i w doniczce z paprotką. Festiwalowe przebiegi mają podobny scenariusz. I jak przy obiedzie lawirujemy widelcem, żeby wyłowić ulubione kluski, omijając np. krążki cebuli czy zdejmując z kotleta zbyt grubą panierkę, tak w programie są i nasze przysmaki, i nowości, do których początkowo podchodzimy jak do jeża, no i ciężkie dania, które potem zalegają na żołądku. Smakuje czy nie – trzeba wszystko zjeść, bo deseru nie będzie! No i najgorzej, jak wciśniemy w siebie ten nadmiar, a potem okazuje się, że zamiast rzemieślniczych lodów na stole wylądowała dyskontowa produkcja. Jak było tym razem?
Dzień, w którym na festiwalowym stole wylądował deser, postanowiłam celebrować od rana – nawet wyczerpujące nocne życie teatralno-towarzyskie nie wstrzymało pobudki o 7 rano. Bo jak to tak? Spędzić kawał czasu w Trójmieście, a na plażach w nieliczne słoneczne dni oglądać tylko zatokę? Padło na Kuźnicę, bo nigdy nie oglądałam Mierzei. Mniej tłoczno niż w Helu czy Juracie. I mniej „tak jakby luksusowo”. A jednocześnie kompaktowo, co pozwala nie uronić minuty z tych kilku godzin cennego czasu. No i intensywnie – po prawej zatoka z surferami i kutry rybackie, po lewej szeroka plaża, pośrodku droga, tory kolejki i zabudowa, w której wszyscy starają się upchnąć to, co turystom do szczęścia potrzeba, a więc smażalnie, domki, budki z lodami i goframi, sklepiki, a nawet namiotową księgarnię. Dynamiczna była też pogoda – potężna chmura ciągnąca znad Bałtyku długo nie mogła się zdecydować, czy spuścić nam lanie. Z ulewą udało się jednak minąć, choć po drodze, we Władysławowie, Pucku i Gdańsku oglądałam solidne kałuże.
Warto było, bo pustawa plaża i miarowy odgłos fal uderzających o brzeg dały mi rodzaj zen, dzięki któremu ze spokojem wyczekiwałam wieczoru. Ale zanim zaserwowano deser, była jeszcze „Skarga zakochanej” wyreżyserowana przez Mirę Mańkę, zagrana przez głuchych i słyszących, rozpisana na kilka języków, na kilka sposobów werbalnej i pozawerbalnej ekspresji. Tekst przypisywany Szekspirowi, o którego autorstwo toczą się jednak spory, był idealnym punktem wyjścia do scenicznej opowieści – źródłem miłosnego rozczarowania, przyczyną tego błędu w miłosnej komunikacji były nie zawarte w słowach obietnice, ale sygnały wysyłane przez ciało niewiernego kochanka – fałszywe łzy w oczach czy płomień na licach, co sprawia, że tyleż co o miłosnym rozczarowaniu była to opowieść o nieumiejętności czytania siebie nawzajem.
Mam kłopot z tym przedstawieniem, ale uczciwie przyznam, że śledziłam akcję z bardzo niefortunnego miejsca – siedziałam z boku sceny, co sprawiało, że z początku, nieświadoma, że tekst „Skargi” będzie się powtarzał, wciąż odwracałam głowę od aktorów, żeby przeczytać słowa, przekładane przez nich na język migowy. Był też bonus – nad widownią widziałam też tekst w wersji przeznaczonej dla nich i wychwytywałam różnice między oryginałem a wersją, w której poezja da się wypowiedzieć w PJM, czasem tożsamy z tym, co dostali widzowie, a czasem podlegający korektom, uproszczeniom. Wydaje mi się jednak, że lepszym wyjściem byłoby rozdanie widzom kopii poematu przed spektaklem, tak, żeby mogli odkleić się od ekranu i skupić na mniej oczywistych strategiach translatorskich obecnych na scenie. Chciałabym móc tę pracę zobaczyć jeszcze raz, bez tych zbędnych rozproszeń.
To samo – z innych powodów – dotyczy „Billy’s Joy”. Trzeba mieć naprawdę niezły procesor w głowie, żeby nadążyć za Needcompany. Miarowy szum fal natychmiast się wycisza – odnosząc się do diagnozy mówiącej o zmierzchu wielkich narracji i stawiając na ich swobodny przepływ, Lauwers odkręca kurek na full i wypuszcza na scenę tornado. Tempo jest zabójcze, miksują się w nim Szekspirowskie tytuły, postaci, języki i odniesienia do rzeczywistości, a aktorzy są w nieustannym ruchu, w transowym, wyczerpującym, trwającym półtorej godziny tańcu. Jeśli ktoś po prezentowanym przed dwoma laty „Billy’s Violence” oczekiwał po kolejnym spektaklu Lauwersa uporządkowanej i zdyscyplinowanej – zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy – wypowiedzi, mógł się zawieść. Dlatego lepiej było wejść w tę narrację bez oczekiwań (tu przydały się spokojne fale z Kuźnicy) i dać się wciągnąć w jej wir, w którym kucharzy nam niedźwiedź, spełniają się najbardziej szalone erotyczne fantazje, eksplodują garnki z estofado, hiszpańskim gulaszem, Julia zmienia imię na Eden, a w finale dostajemy dziki taniec – nieskrępowany, nagi, a zatem uwolniony także od powinności wobec Szekspira.
„Który podobał ci się bardziej?” – zapytał Juan Navarro, aktor Needcompany, słysząc, że widziałam także „Billy’s Violence”. Trudne pytanie, ale z odpowiedzią nie miałam problemu. Bo mam wrażenie, że w „Joy” z tym tempem nawałnicy, z akcentem na emancypacyjny, kobiecy głos, z chaosem remiksu, w którym nowe wątki są zagłuszane przez kolejne, zanim jeszcze zdążą wybrzmieć wyraźniej się przeglądamy. No i jest jeszcze szeroko rozumiane polityczne uwikłanie, które sprawia, że oglądanie Needcompany ma w sobie coś uwalniającego – bo pokazuje, że jest możliwy teatr bez politycznej cenzury, ale też że nagie ciała na scenie, że pozbawione cienia pruderii dialogi o seksie, że dotykające erotyki przekroczenia mogą wciąż być wolne od ryzyka nadużyć.
Znacie te lody z cukrem, który strzela na języku? „Billy’s Joy” oglądało się, jakbym pierwszy raz miała je w ustach. Żadnej ciężkiej maślanej masy – sama słodycz przełamana kwasem i lekkość. W sam raz, żeby zostawić miejsce na jeszcze jedno danie – serwowane już na wyciszenie po dzisiejszych galowych emocjach. Jaki będzie muzyczno-aktorski duet Charlotte Rampling i Soni Wieder-Atherton? Jak tort Sachera czy beza Pavlova? Przekonam się w niedzielę, so stay tunned.


Magda Piekarska