Ile Szekspira w Szekspirze

1 sierpnia 2023

Im dłużej w las, tym więcej drzew – i to niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z lasem Ateńskim, oglądanym dotąd trzykrotnie, czy z Birnamskim – uczciwie mówiąc, raz, bo w piętnastominutowym show Łodzi Kaliskiej się zwyczajnie nie zmieścił. Idzie o to, że współczesny teatr gubi drogę do Szekspira – jeśli twórcy po niego sięgają, to zazwyczaj traktując go jako pretekst do budowania własnych opowieści. A jeśli zdarza się, że mamy, tak jak w niedzielny wieczór i przez cały poniedziałek 100 procent Szekspira w Szekspirze, to ta solenność niewiele nowych sensów uruchamia.

Owszem, „Ryszard III” w interpretacji Jana Marka Kamińskiego robił wrażenie galopadą interpretacyjnych pomysłów i scenicznych rozwiązań – aż trudno było zdecydować, na którym z nich oprzeć wzrok i uwagę. I owszem, pospektaklowemu expose reżysera przysłuchiwałam się z uwagą, także wtedy, kiedy obśmiewał swobodne podejście do Szekspira koleżanek i kolegów po fachu, nazywając je „teatralnym disco-polo” – bo czym byłby teatr bez bezczelności debiutantów, bez tych rytualnych mordów na ojcach i matkach (tutaj raczej na wujach i stryjenkach albo odrobinę tylko starszych od siebie kuzynach)? Tyle tylko, że wypowiedzi reżysera potęgowały tylko poczucie zagubienia – bo byłoby nieźle, gdyby jakaś część tych deklaracji miała szansę się scenicznie zrealizować. Ale czy nie jest to marzenie ściętej głowy? Czy w ramach scenicznego szkicu, przy bardzo konkretnych ograniczeniach dotyczących konkursu Nowego Yoricka (liczba prób, aktorów na scenie, a nawet określony procent Szekspira w Szekspirze) można uczciwie wyjść poza zarys całości albo może raczej – poza kilka solidnie przygotowanych scen? A z drugiej strony: czy da się regulaminem powściągnąć rozpędzoną ambicję realizatorów, którzy zamiast szkicu próbują w tym szaleńczym tempie wyczarować niemalże gotowy spektakl? To się może (prawie) udać, jeśli włożyć Szekspira w prostą, czytelną dla wszystkich ramę – tak stało się z „Zimową opowieścią”, której bohaterów twórczynie wysłały na psychoterapię. I to jest obarczone potężnym ryzykiem, jeśli takiej ramy zabraknie, a duch opowieści ma się obudzić w niuansach, których nie zbuduje się w trakcie ekspresowej pracy.

Ale kłopot z Szekspirem miewają też twórcy, którzy pracują nad przedstawieniami w normalnym trybie. Owszem, w kijowskim „Śnie nocy letniej” porwała mnie niespożyta energia wykonawców, którzy nie ustają w wysiłkach, żeby wyczarować baśń niemalże z niczego, mając do dyspozycji własne ciała, głosy, skromne kostiumy i zestaw lalek. Jasne, od kostiumów zaprojektowanych przez Matyldę Kotlińską do przedstawienia Wrocławskiego Teatru Lalek trudno oderwać wzrok, niezależnie, czy są to bajecznie kolorowe stroje elfów, czy robociarskie kombinezony teatralnej trupy; a przynajmniej w kilku postaciach, wykreowanych z talentem przez aktorów WTL-u można się zakochać. A szkocka, oparta na ruchu i rytmie „Tragedia Makbeta” Teatru Flabbergast brzmi w odbiorze wrocławianki dziwnie znajomo – i okazuje się, że intuicja nie zawodzi, skoro już po przedstawieniu doczytuję, że choreografem przy tym spektaklu jest Matej Matejka, twórca autorskich projektów, współpracujący też z Teatrem Zar. I oczywiście – w tych minimalistycznych teatralnych założeniach można znaleźć potrzebę powrotu do źródeł, do odzierania Szekspira ze współczesnych kontekstów, aż do istoty, do uniwersum. Zresztą tę tęsknotę, nieco okrężną drogą, wyraża również spektakl duetu Krofta/Wojtyszko, w którym w finale triumfuje właśnie ubogie w środki, za to bogate szczerością przekazu przedstawienie. Tyle że, jakkolwiek wytężałabym wzrok i ucho, w tych stu procentach Szekspira w Szekspirze nie znajduję zwierciadła, w którym mogłabym się przejrzeć z całym tym ogłupiałym światem, który mnie otacza. Ale że jesteśmy dopiero na półmetku, nie wypada przesądzać: „Żyjmy nadzieją, jak mówią prorocy/ Dzień w końcu staje po najdłuższej nocy”.

Magda Piekarska