Szekspirowskie lanie wody

27 lipca 2024
Firefly-ocean-storm-and-waves-web-e1722166090453-1200x801.jpg

W obu piątkowych spektaklach festiwalowych na pierwszym planie była woda. Wyraźnie pasowała do dekonstruowania szekspirowskich tematów.

Trzy performerki kładą czwartą na stole i zaczynają ją bardzo dokładnie myć. Trochę jak dziecko, trochę jak osobę w podeszłym wieku. Dokładnie, drobiazgowo, delikatnie. A ona poddaje się posłusznie ich zabiegom. Inna performerka, w innym spektaklu, wyciąga z pełnego wody wiadra kawałek materiału przyczepiony do mopa. Macha nim nad głową, tworząc wokół siebie istną kopułę z drobnych kropli. To dwie najmocniejsze i najpiękniejsze sceny, które można było zobaczyć w piątek na Festiwalu Szekspirowskim.

Woda jako droga, prawda i życie

Zadanie pytania, czy Szekspir w swoich tekstach „lał wodę”, wydaje się niepoważną i niemądrą zgrywą. Ale jedno jest pewne – w dwóch realizacjach inspirowanych jego tekstami, pokazanych w festiwalowym nurcie SzekspirOFF woda lała się strumieniami. Na szczęście tylko w sensie czysto dosłownym. Nie chodziło bynajmniej o puste teatralne przebiegi i sztuczne wypełnianie spektakli pozbawionymi znaczenia scenami. Wręcz przeciwnie. W obu tych projektach lanie wody było po coś i miało wielki sens. A raczej – miało wiele ciekawych sensów i znaczeń.

W „Ofelii. Studium przedmiotu”, wspólnym dziele Ewy Kaczmarek, Heleny Romanovej i Patrycji Piwosz, woda ma kilka funkcji. To opowieść o dziewczynie, która się utopiła, a więc w scenie jej śmierci woda pojawić się po prostu musiała. Jest też w tym spektaklu krwią, jest trucizną, jest życiem, które wypływa z tych, którzy je stracili. W scenie spektaklu zagranego przed królewskim dworem, „aktorami” są wypełnione wodą karafki. A w momentach pokazujących pogłębiające się szaleństwo Hamleta, księcia „grają” zniszczone t-shirty, choć może bardziej już po prostu szmaty, coraz bardziej nasączone wodą z wiadra, coraz bardziej mokre, coraz bardziej ociekające i kapiące na wszystkie strony, zalewające coraz mocniej całą scenę.

Dużo wody jest też w spektaklu grupy Hertz Haus „To bitch or not to bitch”. To opowieść rozpostarta między dwoma biegunami: czystością i brudem, woda jest więc najkrótszą drogą z tego drugiego do pierwszego. Cztery performerki zaczynają ten spektakl wycierając do czysta scenę za pomocą mokrych ścierek. Wszystko wydaje się spokojne i uporządkowane, dopóki jedna z nich nie oblewa innej brudną wodą z wiadra.

Potem woda pojawia się w kolejnych scenach symbolizujących oczyszczenie i ucieczkę przed różnymi formami zbrukania, dosłownego i symbolicznego – raz służy do mycia podłogi, raz do szorowania zębów, wreszcie – do obmywania całego ciała. To woda staje się odpowiedzią na tytułowe pytanie, które w jednej z interpretacji brzmieć może przecież: „być czy nie być” naznaczonym brudem całego świata?

Burza w szklance wody

To nie jest pierwszy raz, kiedy woda pojawia się w festiwalowych spektaklach. Było jej wcześniej trochę, czasem zostawała w głowie za sprawą swej obfitości, czasem – ogromnych emocji, które się z nią wiązały.

Ten pierwszy przypadek to być może jeden z najbardziej ryzykownych eksperymentów programowych w historii festiwalu – spektakl „Romeo i Julia 3D” z warszawskiego Studio Buffo, komercyjny, gwiazdorski musical, którego reżyser, Janusz Stokłosa, postanowił umieścić akcję w podwodnym królestwie. Efekt tego pomysłu był taki, że cała scena spływała wodą, a publiczność, zwłaszcza ta siedząca w pierwszych rzędach, wraz z biletem otrzymywała zestaw godny wycieczki pod wodospad Niagara: nieprzemakalne ponczo i inne przedmioty, które pozwalały nie zamoknąć. To było mocne lanie wody.

W zupełnie inny sposób wykorzystał ją w swoim pokazywanym w Gdańsku spektaklu Eimuntas Nekrošius, niemal kultowy litewski reżyser. To było bardzo dawno temu, a twórca nie był jeszcze stałym rezydentem polskich teatrów. Jego przyjazd na festiwal to było wielkie wydarzenie. Przywiózł do Gdańska wizyjnego, onirycznego i pełnego podskórnego napięcia „Otella”. Było w tym spektaklu mnóstwo scen, które świetnie pamięta się nawet po latach.

W jednej z nich woda odgrywała ważną rolę – to scena morskiej podróży jednego z bohaterów. Nie było w niej co prawda statku, żagli czy wioseł, było za to dwóch chłopców, nieprofesjonalnych performerów, braci bliźniaków z zespołem Downa. Weszli na scenę trzymając spore akwaria pełne wody. I zaczęli poruszać nimi miarowo, generując w obu pojemnikach duże, dobrze zsynchronizowane fale. I tak „płynęli”. Długo, rytmicznie, niestrudzenie. A publiczność razem z nimi. To było jedno z najbardziej poruszających „lań wody” w teatrze. Ciekawe czy „wodne” sceny z piątkowych spektakli festiwalowych zostaną w głowie i w pamięci równie długo.


Przemysław Gulda