Pomyłka z okazji półmetka
Festiwal minął półmetek, a my wciąż czekamy na objawienie. Tymczasem w Wybrzeżu, Szekspirowskim i klubie Żak jest trochę jak przy śniadaniowym bufecie – super, że są truskawki, tylko szkoda, że takie kwaśne, jajecznica wprawdzie uczciwie zrobiona, ale nawet najlepsza nie posmakuje na zimno. I ekscytacja pojawia się tylko raz na kilka dni, kiedy jak na święto lasu, serwują naleśniki. Wciąż czekamy na takie teatralne wow.
Tym bardziej że obok spektakli średnich, takich sobie, z potencjałem nie do końca wykorzystanym, obiecujących, ale…, zdarzają się ewidentne pomyłki. Od przedwczorajszego wieczora przymierzam się do tekstu o „Makbecie. Głosach z ciemności” rzeszowskiego Teatru Przedmieście w reżyserii Anety Adamskiej-Szukały. Szukam słów, który pozwoliłyby nazwać problem, nie krzywdząc przy tym artystów-amatorów, którzy z całą pewnością włożyli w tę opowieść dużo serca, a przy okazji potu, łez, a niewykluczone, że nawet i krwi.
„Makbet” jest też bez wątpienia największym osiągnięciem Przedmieścia, teatru, który za dwa lata będzie obchodził ćwierćwiecze – rzeszowscy artyści zdążyli z tą produkcją objechać kawał Polski i Europy. Jestem w stanie uwierzyć, że ten spektakl oglądany w siedzibie teatru, ze znajomością kontekstu i świadomością zespołowego progresu, którego „Makbet” jest świadectwem, był w stanie uwieść kuratora Szekspirowskiego Łukasza Drewniaka. Musi jednak rzeszowskie powietrze zawierać jakieś tajemnicze ingrediencje, skoro doświadczony krytyk zatracił poczucie proporcji i na fali entuzjazmu postanowił włączyć przedstawienie Przedmieścia do głównego konkursu, obok „Snu nocy letniej” w reżyserii Jana Klaty czy „Burzy” Katarzyny Minkowskiej.
I problem absolutnie nie tkwi w offowym charakterze Przedmieścia – doświadczenia ostatnich lat Szekspirowskiego pokazują, że spektakle powstające poza głównym obiegiem potrafią jakością i siłą oddziaływania przykryć te wyprodukowane w instytucjach dysponujących profesjonalnym zapleczem i wielokrotnie wyższym budżetem. Przesunięcie do nurtu offowego nic by tu nie dało, postawiłoby pod znakiem zapytania jakość selekcji w tej kategorii, a poza tym byłoby zwyczajnie niemożliwe, skoro wyboru dokonuje się tu na etapie koncepcji.
Bo rzecz w tym, że – i trzeba powiedzieć to głośno, skoro „Makbeta” włączono do głównego programu, wystawiając spektakl na możliwość surowszych niż zwykle ocen – jest to przedstawienie amatorskie, koncepcyjnie nieprzemyślane i bardzo źle, na nieznośnym wysokim C i z nieustanną emfazą zagrane. Tytułowe „głosy z ciemności” można by właściwie zamienić na „wrzaski”, bo to one nadają tempo akcji (plus zapasy zawodników z wykruszającej się drużyny Makbeta i uderzenia w bębny wieszczącej wiedźmy). To wszystko, co broniłoby się na festiwalu czy przeglądzie teatrów amatorskich, na międzynarodowej, dużej imprezie, wystawione w sąsiedztwie spektakli lepszych lub gorszych, ale przynajmniej przyzwoicie zagranych i opowiedzianych, bezwstydnie odsłania swoje słabości. I chyba nikt z oglądających „Makbeta” nie miał wątpliwości, że ten programowy wybór był najbardziej – jak dotąd – bolesną pomyłką tegorocznej edycji Szekspirowskiego. Spektakl Przedmieścia może uwieść widza w obrazku, i to w obrazku zatrzymanym w kadrze – las z podwieszonych gałęzi drzew, który tak dobrze wygląda na zdjęciach, w spektaklu stanowi dla aktorów trudną do przebycia przeszkodę, a w scenie, w której Makbet próbuje z nim walczyć, zwalając kłody na ziemię, chyba po raz pierwszy miałam szczerą chęć wedrzeć się na scenę i uratować tyrana, któremu najwyraźniej groziło, że nie doczeka pomsty z rąk Makdufa i że faktycznie pokonają go drzewa. Eksperymentalny charakter „Makbet” odsłania najmocniej w sferze zapachów – wonie wilgotnej piwnicy, zbutwiałych liści, taniego wina, którym oblewają się żołnierze czy krwawej farby, jaką smarują sobie ręce i twarze z całą mocą docierają do widowni, a na koniec tworzą mieszankę, od której bardzo trudno później się uwolnić. I która – jeśli jak ja obejrzeliście ten spektakl na finał wieczoru – będzie wam śnić się po nocach.
Festiwalowe prezentacje mają to do siebie, że stawiają spektakle w bezlitosnym, obnażającym wszelkie wady świetle. Ich konteksty oddziałują na siebie o wiele silniej niż w codziennym teatralnym życiu, porównania stają się nieuniknione. Co i rusz słyszę o mistrzowskich spektaklach, z których codziennych pokazów mam fantastyczne wspomnienia, a które „nie zagrały” na Boskiej, Kontakcie czy w Awinionie. Skoro to się zdarza najlepszym, amatorów może dotknąć z zwielokrotnioną siłą. Dlatego, Łukaszu Drewniaku, nie idźcie tą drogą, nie dajcie się uwodzić tak łatwo.
–
Magdalena Piekarska

