Dwóch Makbetów na wojnie

Oba konkursowe spektakle na podstawie „Makbeta”, choć zupełnie inne, są mocno nasączone wojenną retoryką i estetyką.
W tegorocznym konkursie o laur Złotego Yoricka rywalizują dwa spektakle na podstawie „Makbeta”: jeden z rzeszowskiego offowego Teatru Przedmieście, drugi z Bałtyckiego Teatru Dramatycznego z Koszalina. Różni je bardzo wiele: od koncepcji, przez rozmach i skalę, aż do stylistyki i estetyki. A jednak coś je łączy: typ ekspresji, a przede wszystkim silne osadzenie w wojennym kontekście.
Jeśli chodzi o to ostatnie – nic dziwnego. Wojna jest dziś przecież wszechobecna: jest w radiu i telewizji, czy raczej w podcastach, jest w szkole i kościele, jest nawet na hedonistycznym festiwalu Open’er. Jedni zastanawiają się już nawet nie czy, ale kiedy Rosja napadnie Polskę, inni dowodzą, że wojna już trwa, nawet jeśli tylko hybrydowa, kolejni – apoteozują na wszystkie sposoby dawne wojny, bitwy, powstania, a mundur czynią świętością, której nie można skazać w żaden sposób, jeszcze inni wreszcie, organizują defilady, militarne pikniki, pokazy sprzętu wojskowego, a rozgrzane tymi obrazami głowy, namawiają do zaciągnięcia się do armii. Od militarystycznej retoryki nie ma dziś ucieczki. To więc oczywiste, że przesącza się ona także do teatru, nawet jeśli bierze się ją tam w nawias, czy wręcz podważa.
Gnijący zapach ściółki
Dwa festiwalowe „Makbety” są tego świetnym przykładem. Rzeszowski „Makbet. Głosy z ciemności” z to spektakl zbudowany z bardzo mocnych środków, donośnych dźwięków, pełnych zamieszania scen. To raczej „krzyki”, niż “głosy z ciemności”. To relacja z wojskowego obozu, w którym rządzi przemoc, hałas i testosteron.
Reżyserka czerpie z katalogu sprawdzonych strategii, skutecznych w wywoływaniu wrażenia na publiczności. Duża część spektaklu to sceny, w których kilku półnagich facetów knuje i szkicuje zbrodnicze plany, a potem je realizuje. Aktorzy popychają się, siłują ze sobą, przewracają się, miotają, czasem wręcz tarzają po ziemi. To męski, wojskowy świat, w którym wszystko załatwia się przemocą, agresją, wojną.
To wszystko mocno działa na zmysły: atakowany jest oczywiście przede wszystkim wzrok i słuch. Ale nie tylko. W tym spektaklu działa jeszcze zaskakujący zabieg, który mocno wpływa także na węch. Scenografia składa się przede wszystkim z naturalnych elementów: konarów, pni, kory, gałęzi i liści – wszak to Las Birnamski. Te wszystkie drewniane elementy, wzięte – ewidentnie – prosto z lasu, emitują dość intensywny zapach. To będąca na granicy przyjemności i odstręczenia, wilgotna woń lekko gnijącej, butwiejącej ściółki – ciekawy dodatek w percepcji tego spektaklu.
Przyjaźń żołnierzy na przepustce
Koszaliński spektakl osadzony jest w czasach znacznie bardziej współczesnych. Zamiast odzianych w skóry wojowników, jak w przedstawieniu z Rzeszowa, po scenie maszerują żołnierze w mundurach: tych galowych, z lampasami i świecącymi z daleka guzikami i tych polowych, bojowych, w ochronnych barwach, ukrytych pod kuloodpornymi płytami.
Tu też jest dużo hałasu i zgiełku, męskich zabaw, pełnych agresji tańców, krzyczenia, deptania i tupania. Tu też testosteron aż kipi. Tu też sprawy załatwia się bez litości i bez wahania, jak w scenie, w której Makbet w wykonaniu Michała Koseli – to zresztą zdecydowanie najlepsza rola w tym spektaklu – zabija króla, wbijając w jego ciało nóż chyba ze sto razy.
Męska, szorstka i pozbawiona czułości jest tu nawet przyjaźń – w na swój sposób lirycznym wideo o relacji Makbeta i Banka, zobaczyć ich można jako dwóch żołnierzy na przepustce: piją piwo na plaży, kopią zgniecioną puszkę, bezceremonialnie sikają w krzakach.
W obu tych spektaklach świat celowo jest brzydki, wstrętny, odrzucający. W obu konflikty prowadzą do zbrodni. W obu nie ma nawet drobnego przebłysku jasnych barw i nadziei. Oby to było skuteczne ostrzeżenie przed tym, żeby taka właśnie, wojenna perspektywa, nie przejęła, nie skaziła, nie zatruła całej kultury i sfery publicznej debaty.
–
Przemysław Gulda