Panie, kiedyś to były hardkory




Wojna, śmierć, krew – przez wiele lat to były atrakcyjne teatralne tematy, często pokazywane na scenie w bardzo realistyczny sposób. Spektakl „Hardcore” pokazuje, że już tak nie jest.
A tyle obiecywali: miało być o „wojnie, traumie i hardcorze”, miała być „eskalacja przemocy u Szekspira”, miało być, że „ trup ściele się gęsto”. A co pokazali? Spektakl czuły, subtelny i delikatny. Miał być hardcore, nie było hardcore’a.
Jeśli spektakl „Hardcore”, w reżyserii Zofii Pinkiewicz i Karola Bijaty, pokazywany w festiwalowej sekcji SzekspirOFF, odczytywać – a to chyba nader uzasadnione – w kluczu generacyjnym, okazuje się on bardzo wyraźnym sygnałem, że najmłodsze pokolenie osób tworzących polski teatr ma zupełnie inne od swoich poprzedników i poprzedniczek podejście do kwestii brutalności, przemocy i krwi na scenie.
Krew, przymus, przekroczenia
Panie, kiedyś to były hardkory. Kiedyś się wylewało wiadra – sztucznej – krwi. Na scenę, na aktorów i aktorki, na scenografię. Pluło się krwią, maczało się ręce we krwi i rozmazywało się ją wszędzie dookoła.
A w tym spektaklu? Nie ma śladu krwi. O krwi się co najwyżej mówi, a raczej – tylko mimochodem wspomina. A jeśli już musi się w jakiejś scenie pojawić: ten, kto ma być zabity, zraniony, zakrwawiony, delikatnym gestem wyciąga spod ubrania czerwoną chustkę.
Panie, kiedyś to były hardkory. Kiedyś się tarmosiło aktorem czy aktorką, przewracało ich, ciągnęło po scenie za ręce czy nogi, zmuszało do biegania, skakania, wspinania się, do najtrudniejszych przekroczeń. Wieszało się, podwieszało, pakowało do zimnej wody, męczyło na różne sposoby, żeby osiągnąć mocniejszy efekt. I często nie pytało przy tym o zdanie.
A w tym spektaklu? Aktorzy i aktorki są traktowani i traktują się nawzajem z empatią, czułością, wrażliwością. Nikt ich do niczego nie zmusza, nie skłania nawet – mają głos, mają podmiotowość, mają kilka scen, w których mogą szczerze, od siebie, powiedzieć, jak się czują, jakie mają podejście do przemocy, co ich i je triggeruje, gdzie są ich granice.
Wyrywanie ze strefy komfortu
Panie, kiedyś to były hardkory. Potrząsało się widzem czy widzką, straszyło się ich, prowokowało, żeby ich pobudzić, poruszyć, zmobilizować. Żeby im pokazać, że nie reagują i niemal zmusić do reakcji. Żeby coś im na siłę pokazać, coś im narzucić.
A w tym spektaklu? Nikt nikogo nie wyciąga z widowni na scenę, nikt nikogo nie zmusza, a nawet nie namawia do uczestniczenia w przedstawieniu. Nikt nikogo nie zaskakuje jakimiś niebezpiecznymi niespodziankami. Nikt nikogo nie wyrywa, nie wyciąga ze strefy komfortu.
Panie, kiedyś to były hardkory. Działało się według słynnego powiedzenia o tym, że do teatru nie wchodzi się bezkarnie. I to nie zawsze oznaczało delikatne sugestie i subtelne namowy. To często było brutalne, przemocowe, czasem nawet agresywne narzucanie swoich poglądów, swoich pomysłów, swoich wizji.
A w tym spektaklu? Cały czas mówi się o bezpiecznej przestrzeni i realnie się ją tworzy. Jak refren, jak dobre zaklęcie powtarzane są słowa „i to jest w porządku”, będące mocnym wyrazem akceptacji wszystkiego, co ma się w sobie i co chce się wyrazić, niezależnie od tego, jak daleko jest to od tradycyjnych norm.
Panie, kiedyś to były hardkory. Dziś młodzi twórcy i twórczynie myślą o tym w zupełnie inny sposób i proponują zupełnie inne spektakle. I całe szczęście.
–
Przemysław Gulda