A niech się głowy toczą

1 sierpnia 2024
12noc fot. Dawid Linkowski (6)
12noc fot. Dawid Linkowski (7)
12noc fot. Dawid Linkowski (8)
12noc fot. Dawid Linkowski (5)

Szekspirowska Viola, inteligentnie zamieniona tu w androgyniczne Violx, wygłasza w spektaklu Grzegorza Jarzyny znamienne słowa: w tej roli nie napisano mi, skąd pochodzę. I rzeczywiście materializuje się ona w tym znudzonym samym sobą bogatym świecie (pokazanym sugestywnie choćby w filmie „Triangle of Sadness” Rubena Östlunda), niczym Dionizos na pewnym etapie historii starożytnej Grecji. Pojawia się znikąd i od razu, wykorzystując sytuację, idealnie wpisuje się w intrygę i plany Błazna/Feste. I choć wydaje nam się, że znamy powody i cel jego działań, postać ta wciąż nie daje nam spokoju. Jest jak wirus, sprytnie wykorzystujący system i jego zasady, żeby zainfekować go od środka i rozsadzić (idea Dionizosa). Jest konkretną, niebinarną osobą i jednocześnie bóstwem wszelkich genderowych spraw, jest ludzkie i zarazem boskie, pełne empatii i miłości, ale też w jakiś sposób nieuchwytne, chłodne, wręcz wyrachowane. Fakt, że jego działania kończą się, jak to zawsze u Szekspira, ukonstytuowaniem się dwóch par, tu akurat jednopłciowych, dodatkowo nadaje jego postaci i jej działaniom grozy. Jeśli bowiem dramat Szekspira przepisany przez Pawłowskiego/Jarzynę miałby być odczytany jako metafora współczesnej kultury, w którą ni stąd ni zowąd wkracza boski wirus wielopłciowości, to rezultat w postaci jednopłciowych relacji jako jedynych (najbardziej ekstremalny) wydaje się owej kultury katastrofą i kresem. Oczywiście jest jeszcze najniższa postać w hierarchii przedstawionego nam przez Jarzynę świata czyli kelner Zoran, przeżywający płomienny romans z błaznem Feste, tu młodą szaloną dziewczyną, a więc dający cień szansy na przedłużenie rodzaju ludzkiego, aczkolwiek to dobrze dla przedstawienia, że autorzy w swej przenikliwości zauważają złożoność i niejednoznaczność tej sytuacji, starając się jednocześnie podejść do niej kompleksowo. Zwłaszcza że nikt nie wie, do czego ta rewolucja seksualna kiedyś doprowadzi, jak również nikt nie jest w starciu z nią „bezpieczny”.

Owa „boska epifania” Violxa zbiega się dodatkowo w czasie z totalnym kryzysem ludzkich relacji, jaki od kilkunastu lat powszechnie obserwujemy. Rozpaczliwa potrzeba miłości – ale nie tej cielesnej, która dosłownie leży na ulicy czy w internecie, ale tej prawdziwej, w postaci głębokiego uczucia łączącego dwie osoby – prowadzi do przekraczania wewnętrznych granic, o których znoszeniu nasi przodkowie (ba! także rodzice) nawet nie marzyli. Konkluzja zagrzebskiego „Wieczoru Trzech Króli” wydaje się więc złożona, choć klarowna: piękna i potrzebna idea równouprawnienia i oddania głosu osobom o niekonwencjonalnym podejściu do kwestii płci, trafiając na jeden z najgłębszych kryzysów ludzkich relacji, jeszcze go pogłębia, siejąc dodatkowe wątpliwości w naszych umysłach, i tak już niepewnych w kwestiach własnej seksualności, a więc i tożsamości. Dionizyjska w stylu ekspansja kulturowej idei wielopłciowości może więc w skrajnym przypadku doprowadzić do demograficznej i cywilizacyjnej katastrofy. Jak się to skończy, nie wiemy, bo całe to zjawisko można porównać do trzęsienia ziemi, które jest początkiem domina różnych procesów natury, o jakich nam się nawet nie śniło. Dobrze, że Jarzyna z Pawłowskim ten moment w naszej ludzkiej historii zauważyli, próbują go opisać, eksplorować i mówić o wątpliwościach. Na chłodno, choć empatycznie, z dużą dozą wnikliwości i przyglądaniu się sprawie z różnych perspektyw.

Cała ta genderowa rewolucja, zagarniając w swoje tryby przedstawicieli wielkiego świata, jaki raz na jakiś czas przybywa do Ilirii (Dubrownika), nie oszczędza też personelu małego hoteliku na dalmackim wybrzeżu, którego dyrektorką od dwudziestu pięciu lat jest Malvolia (żeńska wersja szekspirowskiego Malvolia – zgodnie z nadrzędną zasadą adaptacji, zakładającej tu jeszcze jedną zamianę płci postaci). Pada ona ofiarą niesmacznego żartu Feste i jej koleżanek, które postanawiają skorzystać z okazji i wymierzyć jej karę za to, że zachowuje się, kolokwialnie mówiąc, „dziadersko”. I tu czeka nas niespodzianka: gdy po osławionej imprezie widzimy związaną i zakneblowaną Malvolię, zamkniętą w jednej z szaf (skojarzenia z Penteuszem, który śmiał podglądać Bachantki uprawnione), zaczynamy rozumieć, że Jarzyna kolejny raz wykracza poza stereotyp. Jako że prawie zawsze Malvolio jest osobą, z którą raczej nie sympatyzujemy, ten mały gest pokazujący, że żartownisie posunęli się o jeden przemocowy krok za daleko, każe nam się zastanowić nad granicami odwetu. Gdy do tego jeszcze Malvolia staje przed nami i zwierza nam się w poruszającym monologu, że chyba czas odejść, bo świat już dawno odjechał, a ona została na peronie i nie wie, co dalej, nie tylko pojawia się wobec niej empatia i zrozumienie, ale i katharsis. Bo większość z nas, bez względu na oficjalne wizerunkowe narracje, które przychodzi nam na co dzień budować w przestrzeni publicznej, w głębi ducha tak się po prostu czuje. Zbędna, zagubiona i przegrana, a żyć przecież dalej trzeba. Ten, kto zobaczy w tej postaci autobiograficzny rys z życia reżysera, również odkryje jakąś część prawdy o Malvolii. W całym tym wątku jednak najważniejszy jest chyba moment przejścia do kolejnego etapu życia. Trzeba jak zawsze w takiej sytuacji dać pierwszy krok, więc może od razu – taneczny. Milczący przez cały spektakl Zoran, wypowie przy tej okazji swoje pierwsze słowo – zatańczmy. Jakkolwiek bowiem nad naszymi głowami przetaczają się boskie huragany, musimy żyć dalej i przez kolejne lata prowadzić jakiś hotel, ten czy tamten, w sumie bez różnicy. I pewnie wiele osób poczuło pewnego rodzaju naiwność takiego postawienia sprawy; ale czy szczerze rozmawiając z samymi sobą, mamy tak naprawdę w garści coś poza nią?

Tomasz Domagała