W małej chatce w lesie

7 sierpnia 2023

Zgiełk gdańskiej starówki wciąż zdumiewa, choć po dziesięciu dniach powinnam się przyzwyczaić. Ulica Świętego Ducha pustoszeje w okolicach szóstej rano, a trzy godziny później jest już rozkręcona na dobre. Tłum sunie całą szerokością Długiej, nie daje chwili na oddech na Wyspie Spichrzów, snuje się Długimi Ogrodami tak zwartą tyralierą, że brakuje w niej luk na manewr z wyprzedzaniem. Przystaje, żeby zagapić się na stoiska sprzedawców staroci, tych autentycznych i podrabianych (w drugiej kategorii rekordy święci sklepik z rzeźbami z brązu, na którym za marne kilkadziesiąt tysięcy można upolować konia naturalnej wielkości, słoniątko, dzika i brygadę amorków siedzących na pniu drzewa). Stoi karnie w kolejce do Muzeum II Wojny Światowej po lekcję historii, i do modnych lokali, żeby zweryfikować ich pozycję w rankingach blogerów. Przetacza się przez stocznię, wypełnia gwarem Montownię, wędruje nabrzeżem Motławy, czeka stłoczony przy barierce na moment, kiedy kładka na Ołowiankę opadnie, robiąc przejście na drugi brzeg.

A jednocześnie niewiele wystarczy, żeby uciec od tłumu – nagły skręt w mniej uczęszczaną uliczkę, w podwórko, na tyły kamienic. Kiedy indziej wycieczka tramwajem, autobusem lub SKM-ką. O kawałek pustej plaży jest tu łatwiej niż w Świnoujściu czy Mielnie, a samotną, przyprawiającą o zadyszkę wspinaczkę po lesistych wzgórzach prędzej zafundujemy sobie w Gdańsku niż we Wrocławiu – było nie było prawie 500 km na południe i zdecydowanie bliżej gór.

A choć tłumnie było też przez ostatnich 12 dni na teatralnych widowniach, to właśnie tam w finale udało się złapać oddech – taki głęboki, wyhamowujący festiwalowy pęd. W GTS-ie Bach spotykał się z Szekspirem, a wiolonczelistka Sonia Wieder-Atherton z aktorką Charlotte Rampling. Dialog dwóch klasyków i dwóch genialnych wykonawczyń, spotkanie z Szekspirowskimi sonetami, czytanymi na przemian ściszonym głosem, samej sobie, kiedy indziej scenicznej partnerce, a czasem i publiczności. Ale też (a może przede wszystkim) duchom przeszłości uwiecznionym na wyświetlanych na ekranie fotografiach, wydobywanych z mroku światłem reflektora. Aktorka podchodzi do tych widmowych portretów, czasem dotyka je czule. Fotografia zamyka w kapsule moment, do którego upływ czasu nie ma dostępu. Muzyka czy akt uważnej lektury (nieprzypadkowo Rampling czyta większość sonetów z książki, a nie recytuje je z pamięci) są w stanie przywrócić nam do tamtej chwili dostęp, wywołać z pamięci zatartą kliszę.

„Niech wojenne zniszczenie posągi obali, Niech gmach zrównają z ziemią batalie najkrwawsze – Miecz Marsa nie tknie ani pożar nie osmali Słów, w których żyjesz, w których żyć będziesz już zawsze” – dziś trudniej niż kiedykolwiek wypowiadać z przekonaniem wyznanie wiary w to, że co zapisane, nie zginie. Z jednej strony nieustannie usiłujemy zatrzymać czas, utrwalając uciekające momenty, z drugiej – oddajemy się temu nałogowi pstrykania zdjęć i nagrywania filmików panicznie, z podszytą lękiem świadomością, że wszystkie nasze posty, rolki, relacje giną w otchłani tuż po tym, jak podzieliliśmy się nimi ze światem. Koniec końców i tak złapiemy się literatury. Nawet jeśli nie mam pod ręką biblioteki, wystarczy kilkanaście uderzeń w klawiaturę komputera, żeby przypomnieć sobie sonet 55. A ledwie się obejrzę i powrót do tego postu będzie oznaczał ból kciuka przy scrollowaniu.

Na scenę kilkakrotnie wdziera się gwar dziecięcych głosów – zupełnie jakby ktoś uchylił okno, przypominając, że za drzwiami teatru czas wciąż się czai – jak myśliwi z dziecięcej piosenki, którą na wpół szeptem śpiewa nam Rampling. Ciemna kapsuła widowni na godzinę staje się małą chatką w lesie, w której znajduję schronienie. Ale zaraz znów wbijam się w ludzki strumień, który momentalnie odkleja od Szekspira i Bacha, przypominając, że to ostatnia noc w Gdańsku, że trzeba spakować plecak, przygotować się do podróży. No i napisać ostatni tekst.

Czas znów się rozpędza. Jak go wyhamować? W charakterze pamiątki z jarmarku wiozę ze sobą lornetkę upolowaną na starociach. Przez jej obiektyw mogłam liczyć cegły na wieży kościoła św. Barbary, więc powinna wystarczyć do podglądania wróbli, kosów, skowronków i sikorek, które wokół domu wyśpiewują miłosne sonety, odgrywając własne komedie i tragedie – kto wie, czy nie bardziej dramatyczne niż u Szekspira. Chcę na nie patrzeć, nie pstrykać.

Maga Piekarska