Szekspir w adidasach
Kiedy mam do wyboru Szekspira w adidasach i na podbitych solidnie obcasach, zdolnych wprowadzić cały teatr w wibracje, wybieram zdecydowanie współczesne cichobiegi. Z ciekawości, jak jedna z opowieści o sprawach ostatecznych zabrzmi, jeśli z wysokiego C przenieść ją do niższych, dostępnych dla maluczkich rejestrów, jeśli zejść z koturnów, podać ikoniczny tekst jakby był chlebem powszednim. I spojrzeć na bohaterów tragedii jak na członków zwyczajnej rodziny, do której niepostrzeżenie wdarła się toksyna.
„Wróćcie do momentu, w którym zaczęliście oddalać się od swoich serc” – proponuje podczas pierwszej sesji terapeutka Paulina (Aleksandra Bożek). Naprzeciwko niej siadają Hermiona (Karolina Adamczyk) i Leontes (Grzegorz Artman), bohaterowie „Zimowej opowieści”. Na scenie są jeszcze Mikołaj Śliwa (w kilku rolach, w tym czeskiego króla, kluczowej dla Szekspirowskiej intrygi) i Magdalena Sowul/Panilas jako Czas, ale też twórczyni muzycznej oprawy. Pamela Leończyk i Daria Sobik wpisują Szekspirowską tragedię w schemat terapii małżeńskiej. I choć spojrzenie na Szekspira z perspektywy psychologii, próba zobaczenia w naznaczonych fatum decyzjach motywacji wyrastających z rodzinnych konfliktów, układów zależności i traum nie jest niczym nowym (wspomnijmy chociażby oglądane dwa lata temu na Szekspirowskim „Billy’s Violence” Needcompany czy spektakle Agaty Dudy-Gracz), to w „Zimowej opowieści” znajduję potencjał odświeżającego spojrzenia na teatralną klasykę. Potencjał, bo spektakl przygotowany w ciągu zaledwie dziesięciu dni jest work in progress, szkicem wymagającym dopracowania, wypełnienia.
Intryguje nie tyle sam pomysł wpisania tekstu Szekspira w ramę terapeutycznej sesji, co przesunięcie akcentów – to, czy Hermiona dopuściła się zdrady, czy nie, nie ma tu większego znaczenia, tematem jest patriarchalna przemoc i kneblowanie ofiary, której głos utknął jak supeł w gardle. U Szekspira decydująca jest opinia wyroczni, u Leończyk i Sobik – uwolniony w pieśni głos Hermiony. Czy zdradziła? Sama nie pamięta, być może. Czy nawet jej ewentualna wina daje Leontesowi prawo do pastwienia się nad partnerką, uprawomocnionego dodatkowo pozycją króla, władcy? Wybór Hermiony, jakikolwiek by nie był, nie oznacza prawa do wymierzania kary, do emocjonalnej chłosty.
Spektakl kryje sporo intrygujących wątków, od pierwszych scen angażuje widza, zamieniając go w niemego świadka terapeutycznego seansu, który żadnych problemów realnie nie rozwiązuje, może dlatego, że jest pierwszą z sesji. A choć trwa o pół godziny dłużej od standardowej (cóż, królowie mają swoje prawa), to kończy się klasycznym pytaniem: „Gotówka czy karta?”. Przez te półtorej godziny aktorsko uwodzi przede wszystkim Karolina Adamczyk – swoim zaciętym milczeniem, wycofaniem, figurą enigmy schowanej za szkłami przeciwsłonecznych okularów, grą w uwodzenie czeskiego króla, nie wiadomo, na ile prawdziwą, a na ile rozgrywającą się w wyobraźni Leontesa, swoim protest songiem wreszcie. A słabości? To koncepcja postaci Leontesa, który w kreacji Artmana jest rozpięty gdzieś pomiędzy popisującym się marnym odgrywaniem wyrzutów sumienia kabotynem a przemocowcem. Jakby gdzieś umknął moment graniczny, w którym realne cierpienie wywołane poczuciem zdrady (podwójnej, bo reżyserki nadają dawnej więzi króla z Poliksenesem rys homoseksualnej bliskości) zamieniło normalnego faceta w szaleńca. I tego właśnie dotyczy podstawowy niedosyt – że z tym fajnym gościem, którym musiał być wcześniej, nie udało nam się spotkać.
Magdalena Piekarska