(Prawie) wszystko na sprzedaż
300 złotych – tyle zapłacili w sumie widzowie dwóch pokazów „Very Cheap”, za łzy Patrycji Kowańskiej. Łzy wyprodukowano na oczach widowni, więc niby są autentyczne, chociaż nie do końca, bo wywołane nie przez ból, smutek czy wzruszenie, ale przez chemię prosto z apteki. Koniec końców łza jednak jest łzą i jej rynkowa wartość została ustalona. 150 zł za jedną to całkiem sporo, biorąc pod uwagę, że choć można ją połknąć, wsmarować lub trzymać pod poduszką, to jej oddziaływanie na ludzki organizm nie zostało w żaden sposób udowodnione.
„Very Cheap”, ostatnia część tryptyku Grubej i Głupiej duetu Patrycji Kowańskiej i Dominiki Knapik, to show, które – sądząc po kosztorysach migających nam na ekranie – okazało się rzeczywiście produkcyjnie tanie, choć może droższe niż „Very Sad”, które powstało w ramach nurtu off na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej (z finansowym wsparciem, które nie przekracza 12 tys zł) i niż „Very Funny”, od którego duet błaźnic rozpoczął swoją podróż rok temu na Festiwalu Szekspirowskim. Niezależnie od budżetu spektakl trzyma jakość poprzednich dwóch części. I jest konsekwentny w skupieniu wokół tematycznych dominant.
O ile w „Very Funny” Knapik i Kowańska w figurze błazna w twórczości Szekspira zobaczyły zwierciadlane odbicie współczesnego artysty-freelancera, zawsze stojącego w pozycji proszalnego dziada wobec instytucji kultury, a w „Very Sad” poprzez „Podróż zimową” Schuberta eksplorowały wątek słabości i boleści ciała w nieczułym systemie, który wystawia za leczenie słone rachunki, to w ostatniej, taniej odsłonie, zderzają świat sztuki z realiami sexworkingu, dowodząc, że w obu na sprzedaż wystawia się (niemalże) wszystko. Bezwstydnie kupczą więc swoimi wdziękami, na tę okazję strojąc się w falbanki, obszyte piórami szlafroczki, malując twarze pudrem, szminką rysując usta w kształt serduszek i paradując po scenie w butach na ultrawysokich obcasach. Witają nas wygięte w głębokie ukłony, tyle że tyłem do widza. Potrząsają pośladkami, przerzucają się synonimami sexworkerek, rozkładają nogi i przyjmują pozycję Manetowskiej Olimpii.
Miksując w wizualnym kolażu artystyczne wizerunki luksusowych kurtyzan i tanich dziwek, baletnic, tancerek i aktorek, dowodzą, jak płynne są w odbiorze widza granice między tymi profesjami. Najlepszym tego przykładem jest Olimpia właśnie – zwyczajowo brana za seksworkerkę, w istocie pozowała Manetowi po godzinach i w ramach przyjacielskiej przysługi, bo bardziej serio traktowała własne malarstwo.
Gruba i Głupia cytują Szekspira, dokonując rehabilitacji Doroty Drzej Prześcieradło, sięgają po Maggie Nelson i opowiadają o Marinie Abramovich, która w 1975 roku zamieniła się rolami z jedną z amsterdamskich prostytutek, która zastąpiła ją na wernisażu, podczas gdy artystka czekała na klientów w ulicznym oknie. A licytacja łzy Kowańskiej pojawia się tuż po scenie, w której Knapik opowiada o innej łzie, która spłynęła po policzku Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik podczas wrocławskiego spektaklu „Oczyszczonych” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, a konkretniej pokazu sprzedanego przedstawicielom branży medycznej, którzy niegotowi na dokonujące się na scenie przekroczenia, stopniowo opuszczali salę, recenzując przedstawienie trzaskaniem drzwiami.
Jak w poprzednich odsłonach tryptyku, Gruba i Głupia łączą żywy spektakl z projekcjami i z zapisem rozmów na zoomie, które towarzyszyły jego powstawaniu. Odsłaniają fragmenty prywatności, zgodnie z ideą, że w życiu artystek (niemal) wszystko jest na sprzedaż. Nad sceną migają więc tabelki excela z kosztorysem przedstawienia, dokumenty założonej właśnie fundacji, rubryki dotacyjnych formularzy, okładki zamawianych książek i rozmowy na messengerze. Obok Knapik pojawia się jej partner, reżyser świateł Wolfgang Macher, a w jednej ze scen Kowańska rozmawia z matką, która o kluczowym wątku pieniędzy – tym scenicznym i wywiedzionym z prywatności – rozmawiać wprawdzie nie chce, ale na niepokoje i lęki zaleca ashwagandę.
Nie ma tym razem elementu, do którego Gruba i Głupia nas przyzwyczaiły – żywych obrazów, które pojawiły się w „Very Funny” w pantomimicznej formie, bez uzupełnienia o oryginały, z których zaczerpnięto cytaty, a które w „Very Sad” wyewoluowały w animację, w której Knapik z Kowańską wyczerpały możliwości tej formuły, schodząc ze wzgórza przez most na zamarzniętą sadzawkę namalowaną przez Bruegela. I chociaż żal, że jej zabrakło, trudno byłoby ją przecież rozwinąć i trzeba docenić, że duet nie jest zainteresowany artystycznym odcinaniem kuponów.
Wyczerpanie jest zresztą jednym z wątków tej opowieści, w której Gruba mówi, że choć były przekonane, że zrobią spektakl o tym, jak bardzo są wściekłe, to koniec końców wyszło na to, że są bardziej zmęczone. I ta linia, która mocno przewija się przez cały performance, okazuje się świadectwem twórczej uczciwości. Można było przecież produkować nowe „Very”, choćby „Lazy”, „Happy”, „Exhausted”. Przecież choć jak w każdym offowym projekcie wyzwaniem jest tu eksploatacja spektakli, to pewnie znalazłoby się kilka festiwali skłonnych doinwestować kolejne odcinki serialu. Tymczasem Gruba i Głupia potrafią pięknie się pożegnać (nie tak na amen, bo obiecują podcast na dogrywkę), przeczuwając i przewidując zmierzch autorskiej formuły. Na zakończenie fundują nam serię ukłonów, w daremnej próbie dogonienia etatowych aktorów (przeprowadzone na scenie wyliczenia pokazują, że w trakcie trzydziestu lat wychodzą do braw przez całe trzy doby) i wspomnieniowe slideshow, oglądane w ciemności – jeśli nawet sprowokowało jakąś łzę, to tym razem nie była na sprzedaż.
–
Magdalena Piekarska