Makbet i jestem w domu
Fajny jest to festiwal. Raz, że odbywa się w lecie, dwa, że wprawdzie nie nad morzem, ale nad zatoką, więc biorąc w nawias wszelkie ryzyka typowej pogody trójmiejskiej, jest spora szansa, że trafi się dzień lub dwa, kiedy do teatru ruszymy prosto z plaży, wytrząsając jeszcze we foyer piasek z włosów. W dodatku wcale nie tak obleganej, jakby można było się tego spodziewać, biorąc pod uwagi turystyczny magnes tutejszych kąpielisk.
Ja postawiłam w środę na Sopot – z Monciaka odbiłam w urokliwą uliczkę Haffnera i zaliczając po drodze kawę w Lesie, znalazłam zaciszny kawałek wybrzeża. Słońce świeciło, na niebie żadnej chmurki – wypisz-wymaluj raj. I już, już miałam rozpłynąć się w zachwycie, kiedy zmroził mnie widok wody – jej daleka od przejrzystości gęstość i buro-rudy kolor. Nad plażą łopotała biała flaga, więc nie wiem, czy tę zupę zgotowało jakieś tajemnicze, nieszkodliwe dla kąpiących się życie biologiczne, czy może to wciąż skutki pożaru w gdańskim porcie. W każdym razie to był moment, w którym zatęskniłam za okolicą, którą od czterech lat uważam za swoją i gdzie nawet na środku jeziora widać ryby przepływające wiele metrów pod powierzchnią.
Kiedy tam wrócę, być może jelenie ryki będą mi już towarzyszyć przy zasypianiu. Dawniej odzywały się dopiero we wrześniu, ale w ubiegłym roku cykl przyrody przyspieszył i już w sierpniu rozpoczęły swój festiwal. To taka impreza, na którą nie muszę wyjeżdżać – największe byki z całej bliższej i dalszej okolicy gromadzą się na łące tuż za płotem i biorą udział w konkursie o Złote Rogi albo może raczej o Złoty Głos. Bo choć zdarzają się i potyczki na poroża, to zasadniczo jest to turniej wokalny, w którym stosunkowo rzadko dochodzi do aktów przemocy – zasady są proste, najgłośniej ryczący bierze stado łań za żony. Rozgrywki trwają miesiąc i są bardzo wyczerpujące dla zawodników, którzy potrafią stracić nawet 30 procent wagi.
Kiedy z plaży trafiłam do Teatru Szekspirowskiego, powitał mnie znajomy jeleni ryk i widok byków na ekranie, uchwyconych termowizyjną kamerą. Od razu pomyślałam: ok, jestem w domu. Bo w „Makbecie” wyreżyserowanym przez Pawła Palcata w koszalińskim teatrze las Birnamski jest jak najbardziej realnym żywym organizmem zaglądającym w okna sceny. Jest jeleniem, lisem, mewą, jest wydmą i morzem, falami obijającymi się o molo i przesuwającymi się w głąb plaży w finale. Jest zarazem organiczną, prastarą mądrością, która o nas, ludziach, wie więcej niż my sami o sobie – to z lasu przychodzą przepowiednie wieszczące pozornie zwycięski, a w istocie marny los Makbeta.
Palcat przenosi akcję „Makbeta” w kostiumowe realia I wojny światowej, choć tak naprawdę ani czas, ani miejsce nie są tu oczywistością – w nostalgiczno-chłopackiej sekwencji wideo będących zapisem przyjaźni Makbeta (Michał Kosela) i Banka (Jacek Zdrojewski) miga dach prawosławnej cerkwi, ale to zaledwie odprysk toczącej się współcześnie wojny. Szukanie odpowiedzi, jaki naród i jaką tyranię mieliby reprezentować Dunkan, Banko, Makbet, Malkolm i Makduf nie ma tu najmniejszego sensu. Można powiedzieć wręcz, że żadną i każdą zarazem – na tej zasadzie, że każda wojna i każda militarystyczna narracja infekuje przemocą, sprawia, że „o krew woła, krew, mówią, krwi żąda”. I kiedy wspólny wróg znika z horyzontu, zaczynamy spoglądać podejrzliwie na swoich.
A choć kobiety są ważnymi bohaterkami tej opowieści, to nie sposób ukryć, że w swoim sednie ma ona przede wszystkim męski, plemienny charakter. W centrum jest bowiem historia męskich przygód, przyjaźni, przymierzy, męskich wojennych tańców i męskich świętych zasad, wierności i zdrady. Można odnieść wrażenie, że historia upadku i szaleństwa Makbeta zaczyna się nie w momencie zakażenia wizją przyszłej władzy, nie w momencie zamachu na Dunkana, ale w chwili, kiedy bohater dostrzega, że na jego drodze stoi przyjaciel, wierny druh z pola bitwy – to jego śmierć jest przekroczeniem, za którym nie ma już żadnych granic i za grzechy ojców można karać i kobiety, i dzieci. Nie ma też złudzeń, że zabójstwo Makbeta zakończy tę okrutną historię – będzie toczyła się w kółko, wciąż od początku, bo taka jest ludzka natura – okrutna i nieodporna na wirus uzależnienia od władzy.
Cały ten mechanizm wprawiają w ruch dwie sanitariuszki opiekujące się rannymi na polu bitwy (Adrianna Jendroszek i Katarzyna Ulicka-Pyda) – równie czule zwierzętami, co ludźmi. A po godzinach pośredniczki, medium, tłumaczki, bo w przeciwieństwie do męskich bohaterów rozumieją język otaczającego zamek Makbeta lasu. W tej opowieści to człowiek jest zabawką zwierząt, to świat natury spogląda na ludzki gatunek z góry, jakby przez mikroskop, z ciekawością, z jaką my sami przyglądamy się czasem intrygującej organizacji mrowiska. Tyle że tu zamiast zorganizowanego świata jest chaos, jest też łatwość, z jaką impuls, błahy podszept może ten bałagan pogłębić. Nie tylko sanitariuszki są na granicy dzielącej dzikość od cywilizacji – przekracza ją też żona Makdufa (Beata Niedziela), oszalała po śmierci dzieci, zamordowanych na zlecenie Makbeta. Rozpacz zamienia ją w zwierzę, słabnącą łanię, która została ugodzona przez myśliwych.
Spektakl Palcata jest nierówny – intrygującej, zniuansowanej kreacji Koseli nie jest w stanie dorównać Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska, która w roli Lady Makbet sprawia wrażenie wypranego z emocji tarana, przez co nie sposób zrozumieć, co pcha ją w szaleństwo w finale. Ale jednocześnie pojawia się w nim nowy, świeży, niepokojący ton, przez zderzenie dwóch perspektyw – ludzkiej i zwierzęcej, i zarazem przez dotykający współczesności wojenny kontekst, który wdziera się w nasze życie poprzez doniesienia z ukraińskiego frontu, ale też diagnozy wojskowych strategów szacujących zagrożenie konfliktem, który może w nas bezpośrednio uderzyć. Kiedy piszę ten tekst, na gdańskiej Starówce trwa wojskowa uroczystość upamiętniająca rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego i przez okno co i rusz wdziera się okrzyk „Cześć i chwała bohaterom!”. I chciałoby się dodać – oby jak najmniej okazji, żeby poszerzać ich listę o kolejnych.
–
Magdalena Piekarska