Hamlet. Zaprogramowany na przemoc

3 sierpnia 2024
Przemiana fot. Dawid Linkowski (8)

Lubię na Festiwalu Szekspirowskim sposób, w jaki zaproszone spektakle przeglądają się w sobie nawzajem. Jeden z jeleni, które ryczały w koszalińskim „Makbecie”, w mniej ożywionym wymiarze pojawia się kilka godzin później w wariacjach szekspirowskich Teatru Cinema. Prospero-kapitan-reżyser ze spektaklu Aleksandra Dulaka mógłby zderzyć swój okręt z tym płynącym nieco chaotycznym kursem pod dowództwem Prospera-demiurga ze spektaklu Minkowskiej. Trigger warning, ostrzeżenie przed trudnymi do zniesienia konsekwencjami oglądanych scen, też pojawiło się dwukrotnie. Ale tylko raz bez dystansu, w sposób zupełnie uzasadniony.
W piątek na dwóch scenach – Instytutu Kultury Miejskiej i Teatru Szekspirowskiego takie zderzenie było już zdecydowanie mniej przyjemne. Oto dwa spektakle – „Sen nocy letniej” w reżyserii Jana Klaty i „Przemiana Hamleta” Piotra Mateusza Wacha zawierają scenę gwałtu. Lizander gwałci Hermię, po czym dodatkowo upokarza dziewczynę, oddając na nią mocz, Hamlet (Leonard Koterski) gwałci Gertrudę (Małgorzata Zawadzka), a zarazem młody aktor gwałci doświadczoną aktorkę, „Monicę Bellucci polskiego teatru”, powtarzając nieznośnie długą scenę z filmu „Nieodwracalne”.
W obu spektaklach postaciom gwałcicieli zostaje zaszczepiony gen przemocy. Oba są oparte na działającej bezbłędnie scenicznej mechanice, na aktorskim warsztacie i – tu w różnym stopniu – na fizyczności aktorów. Reżyserów dzielą pewnie ze dwie dekady, a w ślad za tym okoliczności, w których pojawiają się w teatrze. Wach, którego dotąd publiczność miała szansę poznać jako tancerza i performera, jako reżyser wchodzi do teatru dwadzieścia lat po debiucie Jana Klaty w wałbrzyskim Dramatycznym. Wchodzi w trakcie burzliwej dyskusji, która wciąż się toczy wokół wątków władzy, mistrzostwa, przemocy, przekroczeń, czego artystycznymi świadectwami są i obecność nagrodzonego Złotym Yorickiem spektaklu Katarzyny Minkowskiej, jak i „Snu nocy letniej” Klaty z zawartą w nim satyrą na bezprzemocowy i demokratyczny współczesny teatr. Obaj – i Klata, i Wach – mogliby powiedzieć to samo: robimy przesiąknięty przemocą teatr, ponieważ taki jest świat, który nas otacza. Nie uciekniemy od niego.
I trudno sceniczną, dopracowaną formalnie do perfekcji wypowiedź Wacha, czytać inaczej niż jako manifest nowego teatralnego brutalizmu, który z jednej strony pojawia się w dobie wojennych nastrojów, z drugiej – w momencie, kiedy jako społeczeństwo, na przekór i wbrew wszystkim chroniącym nas regulaminom, coraz większe grupy odnajdują w sobie perwersyjną przyjemność w oglądaniu aktów przemocy, o czym świadczy internetowa zaraza patostreamingu.
W „Przemianie Hamleta” jesteśmy świadkami takiego live’a, prowadzonego przez streamerkę (Wiktoria Wojtas), która koronę statuy wolności nosi w duecie z mini i lateksowymi kozakami. Ale bohaterem jest młody Hamlet, poddawany przemianie – nie przechodzący ją, ale poddawany jej właśnie, bo przemoc, chęć zemsty, wściekłość na świat jest tu wlewana w jego ciało. Hamlet zamienia się w maszynę (obok szekspirowskiego tekstu inspiracją dla twórców był „HamletMaszyna” Hainera Müllera), zaprogramowaną, żeby zniszczyć, zgładzić, a publiczność przez pierwsze minuty spektaklu obserwuje, jak promieniowanie wprawia ciało aktora w konwulsje, zostawiając go później z grymasem na twarzy i usztywnionymi, jakby ściśniętymi paroksyzmem nienawiści mięśniami.
Ojciec Hamleta (Jan Marczewski) to w istocie programista tej operacji. To nie tyle genetyka bowiem jest odpowiedzialna za reprodukowanie przemocy, co strumień agresji płynący z mediów i z ulic, przechwycony i związany w wiązkę atomów. Tyle że efekt tego eksperymentu wymyka się spod kontroli, sprawiając że zapisana przez Szekspira dramaturgia rozsypuje się, a obudzona agresja pochłania kolejne ofiary. Hamlet zaprogramowany na zemstę na uzurpatorze, dokonuje kolejnych przekroczeń – pierwszym z nich jest akt gwałtu na Gertrudzie, odegrany bardzo dosłownie i trudny do zniesienia dla widza, kolejnym obalenie iluzji, że z patostreamu rejestrowanego na scenie możemy się czuć wyłączeni, kiedy bohater wchodzi na schody i umownie podcina gardła kolejnym widzom. Staje się maszyną niosącą śmierć i zniszczenie. I budzi grozę w postaci aktora, co i rusz próbującego zdystansować się wobec tej roli, która ma jednak w sobie taką siłę, że pochłania go, pożera bez reszty.
Sama doświadczając tej grozy z perspektywy widzki, byłam zarazem pod wrażeniem tego, jak doszlifowany w najmniejszych szczegółach jest ten okrutny obraz. Od kreacji aktorskich – obok Koterskiego w roli Hamleta, który zostawia na scenie pot i łzy, Zawadzkiej, która od postaci robiącej wrażenie awatara Gertrudy przechodzi w ciągu jednej sceny do pełnego, bolesnego realizmu, aż po przepięknie śpiewającą Wiktorię Wojtas i Oliwię Durczak w roli Ofelii, która w tej kruchej, zjawiskowej postaci wyznacza czytelnie obszar własnego terytorium, miksując środki teatru dramatycznego z perfekcyjnym ruchem scenicznym. Przez kształt wizualny, za który odpowiadają Kuba Kotynia i Kamila Wdowska, znakomitą, turbodynamiczną choreografię Szymona Dobosika i niepokojącą muzykę Michała Smajdora, i reżyserię Wacha, dzięki której te wszystkie elementy składają się na sceniczny stream działający z niezwykłą intensywnością. Te wszystkie niekwestionowane zalety nie przesłaniają jednak wątpliwości, z którą „Przemiana” mnie pozostawia – czy poza adekwatnym i trafnym przetworzeniem pełnej agresji intensywności, jaką funduje nam współczesność, ten spektakl niesie ze sobą głębszą refleksję, czy chodziło tylko o to, żeby wywołać efekt szoku.

Magdalena Piekarska