Zapiski z Festiwalu. Dzień piąty

1 sierpnia 2017

Wtorek 1 sierpnia (nawet na Szekspirowskim w Tej Jednej Jedynej Chwili Zastyga Się  w Ciszy i Skupieniu…!)

Lecz nim nadeszła Godzina W, przyszłą pora na inszy Cud Wyczekany. Chyba na mało co czekałam tak jak na bengalskie „Macbeth. The Mirror” w reżyserii Santanu Das, przywiezione z teatru Kalyani Kalamandalam. Nota bene zagonionemu Krytykowi zdarza się, śpiesząc się na wyczekany teatralny specyał  …zostawić bilety w bazie wypadowej; pisałam już, że Wolontariackie Elfy to Zbiorowe Szekspirowskie Dobro Dodane? No to potwierdzam po raz kolejny. Jednak tym razem „czuję pismo nosem”, bowiem wchodzę bocznymi korytarzami, ku mojemu zdziwieniu Elfy kierują na …scenę…! Miejsce potęguje tylko to, co zaraz przeżyję – sztankiety, rampy, kable, cała ta magiczno – sceniczno- czarno- metalowa „teatralna podszewka”. Przy wejściu czai się sam szef Kalyani Kalamandalam i jednocześnie reżyser – Santanu Das skupiony wespół z oświetleniowcem i dźwiękowcem na stole miksersko nagłośnieniowym, suwakach, dopracowaniu detali… Z boku sceny potężny mężczyzna otoczony bębnami, perkusjonaliami, dzwonkami, dzierży w ręku świątynny róg bawoli; dusza mi wprost piszczy z radochy na to, co zaraz usłyszę, a dotąd znałam tylko z zapisu  video, umieszczonego na stronie teatru…

Mroczne Dzikie Niebezpieczne

William przefiltrowany przez kulturę, tradycję i duchowość hinduską, podany w bengali. Minimalnym nakładem środków, z olbrzymią niesamowitą wprost pasją, wyobraźnią, ekspresją; tego rodzaju spektakl to czysty epizodyczny Dar od Losu!

Minimalistycznym nakładem środków, bowiem Scottish Play opowiedziana zostaje głosem, ruchem, dynamiką, ruchem i wyobraźnią trzech bengalskich Wiedźm; przeklętego Thana i reszty bohaterów zasadniczo tu brak. Chwilami jednak aż duszno, parno, mroczno i smoliście od Makbetowskich chorych aspiracji, wizji, demonów. One trzy Nocno Czarne stają pomiędzy czterema sznurami, w ciemności leciutko rozpraszanej jedynie świetlnymi pasmami; żywy trójobliczny posąg Kali: czarnej Pani, władczyni wszystkiego co nocne, mroczne, krwawe, tajemne, nieodgadnione choć przeczute i zapisane w Czasie. Są jednocześnie sobą, Wszystkim i Każdym co do kształtu, stanu i osoby. Skupiają na sobie cała uwagę, wcale o nią nie zabiegając; zupełnie jakby nas nie zauważały, jakby nas tutaj w ogóle nie było…

Mam wrażenie, jakby całą krwawa (świetnie przecież znana historia!) była przez nie rozgrywana w ich własnym, transowym szalonym magicznym Świecie, a widzowie tylko jakimś cudem nieodgadnionym są gośćmi w tej krainie przez Mab władanej. Czas pędzi, by za chwilę zwwwoooooooooolllllllllllnniiiiiiiiićććććććć… Każda z nich w białym sari z czerwonym pasem, z obliczami zmienionymi nie do poznania kolejnymi farbami; coraz mroczniejsze, groźniejsze, waleczniejsze, bardziej transowo- szalono- wiedźmie wirują, przeginają się, zaklinają, mantrują! Nagle wszystko zastyga, staje się czarne, gwałtownie ciche, dziwnie obce i za ciche… Zdziwieni, nadskupieni, jeszcze nie pojmujemy Że To Już Koniec…! Monalisa Chatterjee, Shipra Dey, Jayeeta Das stają przed nami – stojącymi, bijącymi brawo do bólu dłoni, pokrzykującymi “BIS!”! Zmęczone, zdziwione i prze-szczęśliwe przyjęciem ich egzotycznej wizji i niesamowitego języka przez publikę w dalekim kraju zwanym Polska; to ci dopiero niespodzianka, na dodatek obustronna!

Wychodzę na dzienne światło foyer, a dusza i umysł wprost wrzeszczą: „Jeszcze, Za Mało Natychmiast Więcej…!” – zdaje się, że nie ja jedna mam niedosyt tak cudownej uczty, a to dopiero początek…

„Papo? Nie, Duch Jego, fajtłapo…!”

Wychodzę z Teatru na zatopioną w słońcu ulicę, akurat dzisiaj Gedania postanowiła się i ludzkość wszelką podgrillować dokumentnie. Jakaś odmiana, nawet miła, po blisko tygodniowym ciągłym kąpaniu się w burzach, deszczach, chmurach i ulewach – o zalewaniu wszystkiego jak leci taktownie zmilknę – Damo Gedanio miejże Rozum, kiej Miłosierdzia nie stykło…!

Kierunek: Długa 50/51, Teatr w Oknie! Najpierw drobiazg cudownie uroczy, rozbawiający do łez, Stanowczo Za Krótki: „Gburlet” Jeremiego Przybory. Ponieważ tego drobiażdżku scenicznego (hmmm, zwać to cudo skeczem, scenką, humoreską sceniczną? Oj tam, oj tam – najważniejsze, że cudnie urocze!) było tylko i dosłownie 10 minut wszystkiego, więc przewalczyłam upał, wrzask i hałas Ludu Wszelkiego na przepełnionej Długiej i … zaliczyłam repetę! Co mi tam, najważniejsze, że się Teatrowi Specjalnie Na Tą Okazję (Kochani, już nazwę macie genialną, a jakie jeszcze w Was pokłady vis comica tkwią, może by tak częściej i dłuższe formy…? Jestem Jak Najbardziej Za!) należą brawa i gratulacje za szerzenie w Narodzie zaraźliwego optymizmu i przybliżanie spuścizny Jeremiego, Przybory. Na sam koniec będą napisy końcowe czyli Osoby Szerzące Komizm i Odpowiedzialne: Karolina Arczewska, Paulina Wojtowicz, Piotr Kosewski, Dawid Pelowski, Paweł Pochyluk, no i Mistrz Przybora rzecz jasna…!

Ps. Skutek uboczny: poszerzenie zasobu określonek: „Ożeż ty w pludry szarpany…”
Lutnia czyli przygoda z Renesansem

Jest 1 sierpnia, dokładnie 17:00 – uroczysty i przejęty Krzysztof Grabowski, wita nas w Teatrze w Oknie i prosi o powstanie; dla wszystkich nas Tu i Teraz Minuta Ciszy jest stanem oczywistym. Cisi, podniośli, skupieni – nieważne jest Miejsce, ważna jest Chwila i Pamięć! Potem już przez czarowną godzinę tymi murami włada dziewięć chórów (tak zwie się podwójne struny) lutniowych, słowa i nuty Johna Dowlanda, czyste brzmienie angielskiego Renesansu muzycznego. Mateusz Ławniczak ma rzadki dar tyleż fascynująco opowiadania o muzyce, instrumentach i epoce, co jej wykonywania… Piękny dźwięczny głos, niesłychana już dzisiaj wrażliwość i erudycja muzyczna, otwarcie się dialog i kontakt ze słuchaczem, no i te zajmujące opowieści o świecie muzycznym i twórcach. Jeśli gdzieś kiedyś traficie na koncert Mateusza Ławniczaka – lutnisty, śpiewaka, pasjonata – nie przegapcie okazji: czeka Was zaiste niezwykła uczta duchowo- artystyczna!

Anna Rzepa Wertmann